Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 231.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

gdzie wywrócony dzbanuszek leżał i potłuczone małe bliźniaki...
Z jednéj strony popiół zgasłego ogniska szerokiém kołem znaczył miejsce w którém spoczywano. Na dębie wisiały płachty deszczem wymyte, zczerniałe od wilgoci... Okrywały one część pnia i gałęzi... Te które wiatr pozrzucał walały się na ziemi. Sam dąb miał, rzec można jakąś postawę własną, która go od innych różniła... Niezmiernéj grubości od dołu, okryty szczerby i garbami, dziwacznie poorany spływającą wodą i piorunami co weń biły, podnosił się do góry jakby w męczarniach wijąc i dzieląc na kilka potwornie grubych konarów... Te także nie rosły prosto i bujno, i one łamały się dziwnie to strzelając do góry, to spadając ku dołowi, to podnosząc znowu zwycięzko... niby pasując z jakąś niewidzialną siłą. Całe drzewo zdawało wiekami wyrosłe w niewysłowionych, powolnych, tajemnych męczarniach... Czyniło ono wrażenie potęgi wiekowéj stworzonéj na walkę, zwycięzkiéj, lecz noszącéj na sobie widome znamiona, przebytych bojów i męki... Majestatycznie daléj dźwigały się wysoko po nad stary las gałęzie, jedne zielone i gęsto liśćmi okryte, drugie obnażone, strupieszałe, zjedzone przez mchy, rozpadające się próchnem... Spojrzawszy na tego milczącego, nieruchomego wkutego w ziemię szeroko, jak szponami niezmiernemi olbrzyma, mimowolnie