Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 233.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

w prostą sukmanę, z twarzą posępną. Pozdrowili się pocichu. Nim mieli czas zacząć rozmowę, ze wszech stron zjawiać się zaczęli, jakby z ziemi wyrastający starzy ludzie, w tak prostéj odzieży ubogiéj jak oni.
Szli milczący i stawali kołem u kamieni pod dębem, na swych kijach pospierani. Luboń ich naliczył wkrótce kilkunastu. Starsi zaczęli siadać na ziemi, niektórzy z zanadrza wyjąwszy mieszki, przed sobą je stawili. Milczenie panowało uroczyste. Na wszystkich tych powiędłych twarzach jeden wyraz smutku i gniewu się piętnował.
Gdy starcy zajmowali miejsca obok Wargi, innych kilku butniejszych twarzy, choć odzianych w sukmany, przysunęło się do Lubonia. Widoczném już było, że z dwu jakichś żywiołów miało się składać to zebranie.
Dzień był mglisty, ale słońce zaczynało z za gęstych opon wyzierać, promień jego zaświecił na górnych dębu gałęziach. Wietrzyk je poruszył i drzewo jakby obudzone zaszumiało poważnie. Nie drgnęła jednak żadna z jego gałęzi, liście tylko drżały i kołysały się. Kilka ptaków wypędzonych z gniazd uleciało w powietrze.
W tém siedzący za dębem starcy pieśń cichą nucić zaczęli. Wyrazy jéj nie dochodziły do uszów tych, co stali na przedzie, nuta była tęskna, żałosna, a głosy szły jakby z piersi rozbitych, ponure i stłumione. Po każdéj zwrotce pojedynczy