Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 234.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

głos powtarzał coś o Lelu i zdawał wzywać bóstwa pomocy.
Warga nie śpiewał, słuchał zadumany, czoło marszczył. Śpiew téż trwał bardzo krótko i obumarł z ostatnim wykrzyknikiem. Westchnienia słychać tylko było. Około Lubonia gromadzili się ziemianie, za niemi kołem stali i siedzieli wróżbici, gęślarze i ludzie od kontyn i chramów; jedni spoglądali na drugich, jakby się pytali: Co począć? — W tém z gąszczy Wojsław się zjawił, spojrzał na zgromadzonych i wystąpił przed nich.
— Co będziecie czynili? — spytał półgłosem. — Na naszą starą wiarę idzie zguba z góry... wytępią ją... Żadna się kontyna nie ostanie... żaden kamień święty... żadnéj uroczystości postaremu obchodzić nie będzie wolno... żadnemu gęślarzowi śpiewać, żadnemu staremu powróżyć, popędzą nas jak bydło w niewolę... Co czynić! co czynić!..
Warga nań patrzał.
— Jak jeden człowiek może tyla narodu zmusić? — zapytał. — Jak nagniem karku, jarzmo włożą...
— Nie jeden — odparł Wojsław — jest ich wielu... a broń mają w ręku i siłę... porywać się na nich? wyginiemy i z nami wiara nasza.
— Głupi się tylko rwie, gdy nie pora — odezwał się Warga. — Milczeć trzeba, przypaść, czekać... Znajdzie się chwila, gdy albo knezie się