Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Lubonie tom I 235.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

z sobą zajedzą, albo wróg ich przydusi... Czekać trzeba!..
— A tymczasem kontyny wywrócą! — rzekł Wojsław.
— Albo drzewa nie ma, by drugie wystawić? — począł Warga — niech lepiéj ściany giną niż ludzie. Przyjdzie pora, gdy będzie siła... Pójdziemy w lasy na uroczyska, będziemy po nocach obchodzili święta i ofiary składali... Puszcze nas nie zdradzą... Czekać trzeba...
— Inaczéj mówiliście niedawno... — odezwał się Luboń.
— Bom nie wiedział co się dzieje... Kneź ma dużo zbrojnego ludu... Czechy mu w pomoc przyjdą, ba i niemcy... na co ma się krew przelewać, kiedy wiarę potajemnie chować można!..
Wojsław ręką zamachnął w powietru[1].
— Tak tchórze gadają — rzekł — ulegniemy dziś, jutro nie pora będzie... Za rok, za dwa w każdéj chacie się znajdzie chrześcianin... Dosyć ich jest i tak... ale dziś oni się tają przed nami, jutro my będziemy musieli przed niemi... Zguba i zatracenie...
Warga wstał z ziemi z oczyma zaognionemi.
— Wyście mnie nazwali tchórzem, a ja was nazwę gębaczem... — rzekł. — Słowa nie kupić... a o ręce trudno...
— A po osadach, po chałupach, po dworach nie możecie iść i ludzi ściągać? — zawołał Woj-

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – powietrzu.