Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom drugi 096.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Georges zyskiwał co chwila, przybliżał się widocznie, i uchodzące dziewczę już nawet więcej się nie oglądało... polecając swe losy woli przeznaczenia... Tętent coraz wyraźniejszy przybliżał się, naostatek głos dał się słyszeć.
— Stójcie na Boga! stójcie!
Laura obejrzała się, Georges tuż tuż był przy niej, zaczęła wstrzymywać Munię, gdyż dalsze ściganie się na nic już przydać się nie mogło... Georges natychmiast z nią się zrównał i ognistemi oczyma powitał.
Laura stanęła, obracając się odważnie twarzą ku ścigającemu.
— Co to znaczy? spytała.
— Pani! zawołał Georges...
Rumieńcem spłonęła jej twarz...
— Pani! powtórzył chłopak... jam od dawna, przeczuł, odgadł, domyślił się kim jesteś... godziłoż się tak z gościnnego domu uciekać?
— Właśnie to mnie tłómaczy, coś pan powiedział... odparła Laura, mniej jeszcze godziło się mnie jak jakiego przestępcę ścigać, kawalerze Georges!
— Ale kto obok niej przeżył choć kilka dni w życiu, ten obojętnym pozostać nie mógł, mówił zmieszany Georges... Myśl, żeś pani mogła w ucieczce podpaść jakiemu wypadkowi, niebezpieczeństwu, zmusiła iść za nią... Jeśli to jej jest przykrem...
Laura, która była przygotowana do sporu, znalazłszy chłopaka tak łagodnym, nie wiedziała dobrze co począć i mówić.
— Bardzo dziękuję za troskliwość, ozwała się w końcu, lecz nie potrzebuję opieki, wierz mi pan, nawy-