Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom drugi 099.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

zresztą, mówiła Laura, dziękuję mu jeszcze przez usta pańskie, dziękuję panu za jego troskliwość i zaklinam, jeśli nie chcesz mi uczynić przykrości... wracaj.
— A cóż pani poczniesz z sobą?
— Widzisz pan, żem zupełnie spokojna... nie jestem bez opieki, mam co mi do podróży potrzeba:
Popędziła Munię kłusem, kłaniając się Georges’owi który przyzostał smutny, lecz nie mogąc wrócić tak z niczem... dogonił ją jeszcze.
— Pozwól mi pani spytać się: czy już nigdy nie spotkamy się w życiu?
— Któż wie? rozśmiała się Laura, pierwszy raz zjechaliśmy się na gościńcu, na gościńcu żegnamy, możemy znowu po latach wielu znaleźć się wśród jakiej drogi – lecz dziś, proszę pana powracaj!
— Bez dobrego słowa... bez pożegnania!
— Żegnam więc pana! dodała Laura. Jeśli istotnie masz dla mnie trochę życzliwości, którą okazujesz, nie śledź mnie, nie goń za mną — przynajmniej, jeśli się kiedy w życiu spotkamy, zachować będę mogła pamięć jego przyjaźni...
— Przyjaźni... ale to najgwałtowniejsza miłość! zawołał Georges.
Tego wykrzykniku niby nie dosłyszawszy, Laura skinieniem głowy żegnając go, odskoczyła w galop dalej... bo już pod lasem widać było białą wieżę kościołka, która wedle opisu miała Mokrzyszcza oznaczać. Georges pozostał namyślając się jeszcze, czy gonić za nią – czy powrócić tak z niczem. Postrzegł to dopiero teraz, iż wyruszając z domu, nic z sobą nie wziął, co do dalszej podróży potrzebne być mogło. W sąsiedztwie wszakże na mil kilka pełno było znajomych, mógł