Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom drugi 143.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

mogli?... Zda im się, że ten język, którym się modlą, którym poeci śpiewali natchnieni, który służy na wyrażenie wszelkich uczuć... nie zdoła powtórzyć co Corneille, Racine, Moliére, Sheridan i angielski Shakespeare z ludzkiego serca dla umysłu ludzkiego wydobyli...
— A cóż król? spytała kasztelanowa.
— Król wierzy czasem, niekiedy się śmieje... chciałby się przekonać... a nie ma go komu czynem przeświadczyć o możliwości tej sprawy, westchnął Bogusławski.
— Powoli, powoli, przerwała gospodyni, może do tego przyjdziemy... tylko się dobrze rozmyślmy, aby co może być zwycięztwem nie było przegraną walną bitwą.
Laurze zajaśniały oczy...
— Zdaje mi się, odezwała się nieśmiało, iż król nie może w to wierzyć, iżby się nie znaleźli u nas aktorowie, coby tak dobrze potrafili odegrać Cyda i Atalię jak w Paryżu, ale, niestety! po francuzku! Grywają sceny z nich po domach prywatnych... Idzie o to, aby w naszym języku myśli te i uczucia oddźwięk znalazły... nie tylko przełożone słowy lada jakiemi, ale z tąż samą harmonją i wdziękiem, z tem samem krasomówstwem, które w oryginale je stroi. Byćże to może?
Bogusławski wstał nie dosłuchawszy końca...
— Niestety! zawołał, nie ma u nas nikogo, coby chciał temu pióro poświęcić. Język nienałamany, wyrazów brak... a przecież czujemy wszyscy, że w nim bogactwo takie i giętkość, iż niema czemuby nie spro-