Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom drugi 167.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kupiłem, bo mi się podobał..... zapłaciłem, a sprzedający wcale mi się nie tłómaczył zkąd go wziął, zawołał Georges. Czegóż pan żądać możesz odemnie?
— Nic, oprócz trochę grzeczności, rzekł Dobek. Dawno ten koń do pana należy?
— Mam go kilka tygodni.
— Nabyty tu w Warszawie?
— Tutaj...
Spojrzeli sobie w oczy, Honory się ukłonił grzecznie.
— Darujesz mi pan...
— Nawzajem proszę o wytłumaczenie mojej chwilowej popędliwości, lecz przyznasz pan, iż być tak napadniętym wśród ulicy... gdy się na dobrze nabytym koniu siedzi, niezbyt przyjemnie... Cóż to za historja tego nieszczęsnego konia i jego pana? Czy został skradziony?
— Uchowaj Boże! zawołał Dobek; lecz koń i pan znikli z domu. Nie idzie o wierzchowca, ale o tego kto z nim uszedł, bo rodzina nic o nim nie wie...
— Młody człek? spytał Georges patrząc uważnie na Honorego.
— Tak! tak! odparł Dobek, i mogę panu zaręczyć, że gdybyś bliżej znał tę historję, zajęłaby ona go mocno... Tymczasem, przebacz mi i — przyjm pozdrowienie.
Skłonił się chcąc odchodzić.
Georges go zatrzymał.
— Na wypadek, gdybym co, jakimś wypadkiem o właścicielu konia się dowiedział i mógł panu wiadomością się przysłużyć, gdzie go szukać?
— Na Marywilu, w najbrudniejszej dziurze na świecie! rzekł Dobek podając rękę... I tak rozstali się ludzko i spokojnie, Georges siadł na konia i powoli odjechał.