Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 073.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

myśli i zamiaru, tak naturalnie, iż prostoduszny pan Salomon nawet o zalotność jej nie posądził. Wszystko to przychodziło samo z siebie... przy ożywionem opowiadaniu... Dobek słuchał, a być może, iż harmonia głosu więcej go zajmowała, niż sam przedmiot opowiadania.
Wdowa opisywała mu nieszczęśliwe położenie swoje. Uznała też za właściwe wytłómaczyć mu przybycie rotmistrza, który był krewnym i jedynym przyjacielem jej matki. Dodała, że ten pan Poręba zacny był, nieoszacowany i bardzo do rodziny całej przywiązany człowiek...
Wysłuchawszy dosyć długiego szczebiotania, z którego o właściwym interesie nic się dowiedzieć nie mógł, pan Salomon cichym głosem począł się nareszcie domagać papierów i przedstawienia stanu interesów...
Wdowa spojrzała nań słodko bardzo, pochwyciła za rękę...
— Mój mości dobrodzieju, zawołała z przejęciem wielkiem: ileż ja winnam mu wdzięczności za tę nieskończoną dobroć jego! A! do śmierci ona nie wygaśnie! Lecz dziś nie byłam przygotowana... nie pozbierałam jeszcze papierów... A! jak mnie to zawstydza!.. Wnijdź pan dobrodziej w położenie biednej wdowy... nieład od śmierci nieboszczyka we wszystkiem, zaledwie przychodzę do siebie...
Będę musiała błagać pana, abyś raczył mnie jeszcze odwiedzić. Znam jego zajęcia... wiem co to za ofiara, lecz pan masz tak anielskie serce...
Dobek zmięszany, ciągle się już tylko kłaniał, podawaną nieustannie rękę całował, a ile razy niósł ją do ust, czuł ściskanie swej dłoni, które mu aż do serca