Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 084.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— No, to dajmyż pokój temu... dajmy pokój, począł dumnie; ja nic już od was nie potrzebuję, kłaniam uniżenie.
Aron potrząsł jarmułką, i z pochmurnem czołem wyniósł się powoli.
W Borowcach słudzy nawykli byli do milczenia i zastosowywania się do woli pana z niewolniczem posłuszeństwem... Żaden z nich badać nie śmiał nigdy, dla czego pan co czynił, ani nawet rozmawiać o tem co się działo. Najmniejszy szczebiot niepotrzebny lub ciekawość bywały powodem odprawienia łagodnego i usunięcia od obowiązków. W całem domu jednak znanem to było, iż pan czasem się w swoim pokoju na klucz zamykał razy dwa i trzy na dzień, a gdy drzwi znajdowano zamknięte wewnątrz, pukać nikt nie śmiał dopóki on sam ich nie otworzył. W różnych porach dnia i nocy się to trafiało. Ludzie w największej tajemnicy mówili sobie, że stary pieniądze liczy. Wiadomo też było, że z mieszkania pana Salomona, z izby jego sypialnej, w której murze były wielkie zamczyste drzwi żelazne, prowadziły schodki do lochów, a w nich owe skarby złożone być miały zebrane przez dziadów Salomona i przez niego. Nikogo tam nigdy nie wpuszczano... Co dziwniejsza, od lat niepamiętnych, zawsze Salomon miewał w swej izbie przywożone rozmaite zapasy jadalne, a te, chociaż ich używać nie miał potrzeby, ginęły... Ludzie domyślali się, że je może ubogim rozdawano...
Tego dnia też po odejściu Arona, pan Salomon spojrzawszy na zegarek... drzwi swoje zaryglował. Dobył potem na sznurze jedwabnym wiszący błyszczący klucz