Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 107.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kiedyż? no — naznaczcie termin, będziemy czekali...
Pan Salomon przeszedł się po izbie niespokojnie.
— Ja, ja terminu oznaczyć nie mogę, ja kocham moje dziecko i chcę mu oszczędzić przykrości, bo wiem, że na tem będzie cierpiało... Muszę czekać.
— A zatem, podchwycił żywo Poręba, słowo dajesz, i idzie tylko o poczekanie.
— Jakie słowo? przelękły oburzył się Dobek: nigdy nikomu słowa żadnego nie dawałem...
— Jakto? wymawiasz się tylko córką? zatem...
— Daj mi asindziej pokój, rzekł Dobek chmurno: kto was prosił, żebyś się w to wdawał?
— Kto? pani Noskowa! Przestałeś waćpan bywać, nie napisałeś ani razu, to daje do myślenia, my z siebie żartować nie pozwolimy.
— Pani Noskowa? spytał Dobek: ona mi nie wierzy i was prosiła?
— Prosiła czy nie, to moja powinność i kwita! przerwał Poręba; ja się wam tłómaczyć z tego nie mam obowiązku. Ja ztąd nie ruszę krokiem, dopóki rzecz się nie wyjaśni i nie skończy... Asindziej determinacji nie masz, babom ulegasz, panem w domu nie jesteś... nie umiesz się sam ratować, więc ja ci przyjdę w pomoc...
Pan Salomon zbladł jak ściana i pochwycił rotmistrza za ręce.
— Cichoż! cicho! co to za gadanie!.. na miłość bożą... cicho.
Rzucił wnet Porębę zdziwionego nieco i mocno poruszony począł znowu szybkiemi krokami chodzić po izbie... namyślając się. Poręba patrzał nań, ścigał go