Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 120.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech się sobie wypłacze pieszczotka, rzekła, niech wydąsa! dać jej pokój. Asindziej myśl gdzie mnie ulokujesz... bo ja ztąd nie pojadę... A proszę zaraz posłać po księdza kanonika... pogadamy z nim, żeby mi ze ślubem nie zwłóczył...
Zobaczywszy strapioną twarz pana Salomona i jakieś namysły, pomiarkowała piękna pani, że się może za gorąco wzięła i że jeszcze go nieco przed ślubem potrzebowała przynęcić i ułagodzić. Zbliżyła się więc ze słodkiem wejrzeniem i atłasową rączką poczęła głaskać pod brodę...
— Niech-no się jegomość nie frasuje, będzie wszystko dobrze, odezwała się; będziesz asindziej szczęśliwy... jak w raju? A cóż w świecie bez trudności przychodzi? Nie lękaj się, ja dla dziecka będę dobrą... Pieścić do zbytku nie zdrowo... ale krzywdzić jej nie trzeba.
To mówiąc, słodki znowu przybrała głosek, i tak się potrafiła przymilić staremu, że go wreszcie ukołysała.
— Przecież gościem jestem... rzekła, zakrzątniejże się, abym miała gdzie spocząć i co zjeść... a poszlij po księdza kanonika... bardzo proszę...
Dobek musiał być posłuszny... Skoczył zaraz chłopak z prośbą do księdza Żagla, aby przybył do dworu. Nigdy się to nie trafiało, by go tu zapraszano... zdziwił się więc niezmiernie usłyszawszy wezwanie.
— A to tam co się stało? zapytał składając brewiarz...
Chłopak nie umiał nic więcej odpowiedzieć, prócz, że pani jakaś przyjechała.
— Ze Smołochowa? zapytał kanonik.