Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 138.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Jutro! Któż zaręczy za nie? Ty sam nie wesz w co się zmieni serce twoje. Ja nie będę mogła może dostąpić do ciebie z prośbą, a najmniejsze życzenie moje okupywać mi każecie może upokorzeniem.
— Lorko, nie mów tego! zawołał Dobek.
— Słuchaj mnie do końca, śmiejąc się, smutnie dodało dziewczę: ani się spodziewasz jak skończę. Ot, po prostu przyszłam do ciebie jak żebrak po jałmużnę... Potem... Bóg wie! ja cię o nic nie będę śmiała prosić, a dziś...
— Czegóż ty chcesz?
— Zgadniéj!.. Ja chcę dużo pieniędzy! dużo pieniędzy! Jestem, jak widzisz, ostrożna... Jutro? kto tam wie co będzie? Przyjść do ciebie nie będzie można... będziesz się musiał rachować przed twoją panią...
— Na cóż ci pieniądze?
— Ach! mam swoje fantazje! Chcę coś mieć swojego, lubię się patrzeć na złoto... Ostatnia prośba moja do ciebie.
Rzuciła mu się na szyję.
— Proszę ja ciebie, jeśli ty kochasz jeszcze Lorkę twoją, jeśliś kochał jej matkę, której pamięć zginie na wieki i chyba tylko w sercu córki pozostanie... mój drogi mój miły ojcze... daj mi! daj mi jak najwięcej pieniędzy!
— A cóż myślisz robić z niemi?
— Robić? nic, schować na czarną godzinę. Niech ja mam co swojego.
Pan Salomon wpatrzył się w nią, chcąc odgadnąć co myślała. Oczy jej śmiały się we łzach... Śmiech mieszał się z płaczem, była wzburzona i gniewna razem