Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 150.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Eliasz się wydał onym patrjalchalnych czasów sługą, kiedy czeladź stanowiła rodzinę.
Począł się rozpatrywać ostrożnie...
— A no, jegomość, pan Salomon był dawniej żonaty?
— A był... ale temu lat piętnaście jak jejmość umarła...
— Bezdzietnie!
— Jakże bezdzietnie! przecież córka jest.
— Zamężna?
— Chowaj Boże! A! prawda, pan chorążyc jej nie widział?
— Anim wiedział o niej...
— To dopiero się pan zdziwi, gdy zobaczy... bo to nasz kwiatek... różyczka nasza... anioł panienka! śliczności, jakich oko nie widziało, a dobroci! a panie! gdy człek o niej myśli, gdy o niej mowi, to się na łzy zbiera.
Otarł oczy rękawem.
— A gdzież jest? spytał Honory.
— A tu, panie, tu — ale — niech się pan nie dziwuje, że na ślubie panienka nie była. Jej tam serce bolało... I jak boleć nie miało? at!
Machnął ręką...
— Mów, mój dobry stary, przeciem wasz.
— Toć powiem wszystko, przynajmniej człowiek ten ciężar z serca zrzuci...
Zbliżył się do łóżka...
— Nic do rzeczy się nasz stary poczciwy ożenił! Nic do rzeczy! po co mu było młodą; fertyczną taką było brać? po co? A jeszcze, prawdę rzekłszy, sama mu, z pozwoleniem, na kolana siadła...
Zamilkł na chwilę Eliasz.