Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 186.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

przekonał się, że nie znajdzie pomocnika... Potrzeba mu było determinowanych ze dwu ludzi, którzyby się się nie zlękli krzyku, nie obawiali zbytnio odpowiedzialności i nie brali całej sprawy zbyt skropulatnie. Dowiózłszy bodaj tylko do Smołochowa porwaną dziewczynę i ukrywszy ją tu jaki tydzień, pewien był, że się potem na małżeństwo, volens nolens, i ojciec, i ona zgodzić muszą. Sam bez pomocników ważyć się nie śmiał, bo czuł, że opór będzie silny i siłą tylko a nie postrachem potrafi zmusić do tej podróży. Żal mu było, iż z dawnych swych wojskowych dobrych towarzyszów nie miał nikogo pod ręką.
Z wycieczki tej powróciwszy bez skutku, zameldował tylko pani Dobkowej, że gospodarstwo idzie dobrze... i znowu siadł w Borowcach, myśląc co pocznie. Utrapiona myśl owego raptu chodziła mu nieustannie po głowie.
— Cóżeś tam w Smołochowie robił? spytała go Dobkowa, gdy powrócił.
— Cóż miałem robić? obszedłem gospodarstwo, napiłem się wódki, pogadałem z Będziewiczem — i trzeba było nawracać, bo tam strasznie nudno, od czasu jak Sabki niema.
— Ale po cożeś jeździł?..
— Mam się przyznać? zniżając głos, rzekł rotmistrz: szukałem sobie ludzi do pewnej roboty, alem ich nie znalazł... Potrzebuję dwóch rezolutnych jak ja i determinowanych... a o takich to trudno.
— O takich jak wy? zawołała Dobkowa... i rozśmiała się. O takich jak wy! Dobrze, że choć sami o sobie niezłą opinję macie!.. A do czegoż wy jesteście