Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 205.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Wkrótce potem pan Dobek sam przyjął szukającego służby, i chcąc się go grzecznie pozbyć, ofiarował mu talarka z tem, iż miejsca żadnego nie ma. Na to nadeszła wypadkiem sama pani i rozpoczęła rozmowę z przybyszem. Żołnierz odpowiadał bardzo roztropnie i przytomnie... Odesłano go tymczasowo, aby spoczął i posilił się u ekonoma.
— Jużto jeżeli mam prawdę powiedzieć, odezwała się po jego wyjściu sama pani: nie zaszkodziłoby, ażebyś jegomość trochę służbę odświeżył. Wszystko to stare graty i niewiele warte, a za ręce się trzymają, aby was okradać. Człowiek ten wygląda na bardzo uczciwego, a wojskowy, to do porządku nawykły. Moja rada, żeby go choć na próbę przyjąć.
— U nas tego nie ma zwyczaju, żeby brać obcych ludzi, rzekł Dobek, są swoi.
— Aleby warto ten zwyczaj wprowadzić, dodała Dobkowa.
Salomon spojrzał z ukosa.
— Hę? spytał.
— Nie zawadziłoby innych ludzi spróbować.
— Ja z moich jestem kontent, rzekł sucho Dobek.
— Boś waćpan ślepy! zawołała jejmość: a czasby oczy otworzyć.
Dobek w istocie otworzył oczy, popatrzał, ramionami ruszył i łagodnie się odezwał:
— Niech się jejmość do tego nie miesza!
Pierwszy to raz tak wyraźną odprawę dostała pani Dobkowa i zarumieniła się z gniewu.
— Co? co? a dla czegoż to ja nie miałabym mieszać się do wszystkiego co nasze a wspólne? A! to mi się podoba! Otóż jeśli tak, obstaję przy tem, ażebyś