Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 207.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja tu nie wybędę...
Rotmistrz, który udawał, że go nie zna, odwrócił się ciekawie.
— Cóż się stało? zapytała wdowa.
— Niby to nic, rzekł Siwiński, a jednak, jeśli tu przyjdzie żyć, choć do wszystkiego człek nawykł, nie wytrzymam.
Poszedłem zaraz dowiadywać się sobie o jaki taki kąt. Powiedzieli mi najprzód, że we dworze nie było gdzie pomieścić... odesłano na folwark, na folwarku ledwie gadać zemną chcieli i odprawili z niczem. Wróciłem do dworu; co do kogo podejdę, ramionami ruszy i odchodzi precz, nikt nie odpowiada... Jakby się zmówili... Zdałoby się, że mnie i nie widzą. Gadam, zachodzę, proszę, nie sposób słowa dobyć z nich. Próbowałem tak z kolei wszystkich, aż do kuchtów. Każdy mnie zbył nie znając i znać nie chcąc. Wieczerzy napróżnom się prosił. Pochodziłem po zamku, gdzie o małom nogi nie złamał, bom wpadł przez wyłom jakiegoś lochu... a na noc musiałem do miasteczka, bo drzwi wszędzie pozamykano i nikt mnie nigdzie puścić nie chciał...
Dobkowa zarumieniła się, nie dokończyła nawet ubrania i w furji pobiegła do męża, który z flegmą grzebał się w papierach. Napadła nań z takiem fukiem i grozą, że się stary zląkł i złagodniał.
— No, to mu każę dać mieszkanie, rzekł; ale to darmo, ludzie nasi obcego tu nie zniosą.
— A tyż malowany jesteś, czy co?
Dobek nic nie odpowiedział.
Napróżno się nagniewawszy, wyprawiała jejmość Siwińskiego, który poszedł próbować lepszego szczęścia.