Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom pierwszy 213.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Lorka rzuciła mu się na szyję z płaczem prawie i cała drżąca.
— Nie domawiaj strasznego słowa! zawołała. Kochałeś mnie niegdyś jak jedyne dziecię, dziś stałam ci się ciężarem i zawadą... biedny ojcze. Ale serce twe jeszcze ma trochę miłości dla mnie; ja wiem; ja czuję. Tobie kazano to powiedzieć, a tyś słaby i posłuszny... a ja ci tego nawet za złe mieć nie mogę...
Laura rzuciła mu się do nóg.
— Przebacz mi, daruj, jeśli krwawię serce i pokój ci zatruwam... nie mogę siebie zwyciężyć, to nad siły... mój drogi ojcze... lecz... lecz — dodała podnosząc się z łkaniem i całując go po ramionach, znajdę sposób, by ciebie od nieustannej troski uwolnić i pokój przywrócić domowi...
Daj mi tylko słowo, że bądź co bądź, nie potępisz biednego twojego dziecięcia...
— Ale cóż to znaczy? co mówisz? począł Salomon.
— Nic — nic! bądź spokojny! wszystko się stanie wedle życzeń twoich... wrócę ci spokój... i ona... ona będzie zadowolona... biedny ojcze! biedny ojcze! Gdybym twe szczęście okupić mogła! niestety!...
Zamilkła nagle. Ojciec sam nie wiedząc jak ma sobie tłómaczyć jej słowa, stał zadumany i niespokojny. Że jednak przyrzekł był żonie, iż córce nakaże się upokorzyć, jeszcze raz to powtórzył:
— Więc Lorko moja, zrozumiałaś mnie, uczynisz krok... przejednasz się z nią...
— Ustąpię! ustąpię jej! — przerwała Laura, jakby pomięszana... cobykolwiek mnie to kosztować miało... stanie się...