Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom trzeci 179.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Był tu przed chwilą.
— Muszę się z nim rozmówić, bo widzę, że z waćpana nic nie dobędę...
— Szczególniej pieniędzy, dziś — to istne niepodobieństwo, odezwał się elegant; trzeba mieć trochę cierpliwości.
— Miałem jej aż do zbytku, teraz jednak zaczyna mnie ona opuszczać, dodał Szulc nakładając kapelusz zdjęty przed chwilą.
I bez pożegnania powrócił do powozu, w którym kręcąc się oczekiwała nań młoda kobiecina.
Patrzał na zawracający się powóz, szczęśliwy, że się uwolnił M. Louis, i już rękawiczki nakładać zaczynał, gdy jeszcze raz się drzwi otworzyły... Hajduk tak wysoki, iż ledwie się mieścił w nie, wiódł pod rękę mało co mniejszego niż sam był pana, w stroju paradnym, ze wstęgą, ale w aksamitnych ciepłych butach i o lasce... Długa nad miarę, nalana twarz, którą podgolona czupryna jeszcze czyniła na oko ogromniejszą, z podstrzyżonym wąsem, oczyma wypukłemi, nosem rzymskim wielkiego kalibru, miała wyraz okrutnie pański i rozkazujący... Powoli rękę zgrubiałą podniósł do czapki przypatrując się elegantowi z pewnym rodzajem pogardy.
— Kto acan jesteś? zapytał.
— Jestem głównym urzędnikiem banku panów barona Tepera i Szulca.
— Barona? kiego djabła? jakiego barona? hę? spytał gruby, którego hajduk prowadził do kanapy.
— A tak... przecież wiadomo...
— Komu wiadomo? trzeba było ogłosić przez ga-