Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Macocha tom trzeci 211.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Słuchaj! przeklęta kobieto, odezwała się po namyśle: słuchaj, dam ci ten raz, dam co chcesz, lecz jedź, precz, precz, i nie pokazuj mi się na oczy. Mnie ty nie zgubisz... nie masz świadków, jam się gotowa wyprzysiądz, mnie familia której imię noszę, obroni... a ty poniesiesz głowę na rusztowanie... ja cię wydam sama! Rozumiesz!
Lassy na chwilę się powściągnęła, jakby rozważała każde słowo powiedziane przez Dobkowę... lecz wkrótce poczęła się śmiać dziko...
— Już to ci ręczę, że jeśliby mi ginąć przyszło, zginiemy obie, bo ja cię nie puszczę... Ja mam w ręku dowody... żeś tego chciała, żeś mi to poddała...
— Czegoż chcesz! ile! mów! skończmy to, nie zamęczaj mnie! krzyknęła starościna.
— Ale czekaj! ty się odemnie nie uwolnisz tak łatwo! Naprzód ja nie myślę ztąd krokiem pójść... boby mnie gotowi poznać. Tu mi bezpiecznie, zostanę... Rób sobie co chcesz... Śpieszyć się nie mam czego, spocznę po drodze, a rachunek nasz długi i niełatwy! Dołożymy drogę, fatygę i na powrót podróż... nie głupiam się teraz dać wyprawić z biczykiem...
Poczęła starościna rozpaczliwemi krokami chodzić po gabinecie, a że godzina gry się zbliżała i goście zaczęli się schodzić, dwa razy zajrzał rotmistrz ciekawy, wywołując ją do stolika.
— Więc czego chcesz! mów... powtórzyła starościna.
Lassy usiadła na kanapce...
— Cóż? pod noc mnie wygnasz!
— Ty tu zostać nie możesz!