Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 017.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

czarną obnażyła pieczarę, w któréj głębiach nic widać nie było. Z ciemności gdzieniegdzie stérczały połamanych belek końce. Zajrzał tu przybysz, ręką się osłoniwszy, zginając z trudnością, patrzał długo i wstał namarszczony...
Właśnie miał to cmentarzysko opuścić, gdy podrażniony słuch jego, wśród téj ciszy głuchéj, pochwycił jakby szmer jakiś, niby ostrożnego chodu ludzkiego echo.
Strzymał się spoglądając ku wnijściu.
Tu nic widać nie było, koń tylko pasł się chciwie na wałach, znalezioną odrobiną zieleni. Posunął się więc, krocząc znowu przez belki i rumowiska ku miejscu, gdzie były wrota zamkowe, gdy w téjże chwili ukazała się w nich ludzka postać.
Człowiek ten wchodził, wsuwał się raczéj ostrożnie, wstrzymał na widok konia i stał wylękły, oczyma wodząc na wszystkie strony.
Z daleka postrzegłszy z ruin wychodzącego zbrojnego mężczyznę naprzeciw sobie, w pierwszéj chwili rzucił się był do ucieczki — lecz za drugiém ku niemu spojrzeniem w ręce plasnąwszy, zatrzymał się i, kroków parę podbiegłszy, padł przed nim na kolana.
To niespodziane wśród ruin zjawisko — było jakby do nich podobne — podstarzały już mężczyzna, z głową odkrytą, włosami rozrzuconemi, nie miał na sobie nic, oprócz na ciało nagie na-