Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 019.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Chcieliśmy się tam, za Szrodą opierać garści Czechów. Kupka nas była niewielka ale mężna. Padli wszyscy i mnie za zabitego rzucono na pobojowisku, dopiero noc mnie ocuciła. Koń uszedł, a potém sam wrócił gdziem leżał... jego oddech poczułem nad sobą, gdym oczy otworzył. Tułałem się i ja po lasach, oprócz wody nic nie mając, tu zdechnąć przyjdzie! To zdychać!
Zamilkł opuściwszy głowę.
— Gdzież ludzie? trupów niema? Gdzie Gdeczanie wasi? — spytał po chwili.
— Gdy Czechy nadciągały, jam był w lesie — począł drugi — wróciłem, aby patrzeć na pogorzelisko, nie było już wracać po co. Wszystką ludność, choć o mir i łaskę prosiła poprowadzili, pognali ze sobą wszystkich, nie został nikt, prócz tych co padli. Miasto złupione, domy złupione.
Popatrzał ku dolinie i jęknął boleśnie.
— A wasi? wasi? miłościwy panie! — zapytał cicho.
— Nie mam ja już nikogo, nikogo — odparł pierwszy ponuro.
To mówiąc, wziął konia za uzdę i zwolna z grodziska schodzić zaczął. Za nim wlókł się człek w odartéj siermiędze.
U stóp zamku jedném zgliszczem szerokiém leżała wielka osada.
Na czarném pogorzelisku stały gdzieniegdzie żurawie studzien, resztki ścian, których ogień nie