Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 020.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

dojadł, słupy od bram, koły od płotów, wysokie kozły szop zwalonych.
W pośrodku murowanego kościołka, z głazów wzniesione boki sterczały tylko — dach spalony runął. Zbliżyli się ku niemu — stanęli.
W głębi widać było ołtarza resztkę ogorzałą i poobalane wielkie świeczniki drewniane. Wnijście do grobów pod kościołem stało w pośrodku rozdarte. I tam znać łupów szukano. Nie ocalało nic. Na jednéj ścianie wisiał tylko krucyfiks czarny, a na nim wpół spalony Chrystus, jedną ręką trzymał się jeszcze. Ptastwo, które się tu już na sen nocny tuliło, słysząc szelest, zerwało się, pierzchnęło, poczęło kołować z wrzaskiem i padać na ścian wierzchy.
Ostatnie promienie słońca przedarłszy się przez chmury, światłem pomarańczowém, jakby łuną pożarną nagle oblały ten obraz spustoszenia.
Z trwogą przybyli rozglądali się dokoła. Ślady życia jeszcze gdzieniegdzie były widoczne. Pod ścianami chat walał się statek gospodarski, rozbite wiadra, rzucone kądziele, zapomniane dzieci kolebki, kamienie od żarn wywróconych.
Wojak i zbiedzony człek w siermiędze postawszy przed kościołem, wyszli daléj ku spalonéj osadzie.
Nadchodziła noc, trzeba było szukać schronienia.
— Miłościwy panie, władyko Lasoto — jęczącym głosem ozwał się siermiężny idący za nim —