Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 027.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Przeklęty dzień i godzina, gdy nam Mieszko i Ryksa zapanowali!
Dębiec im konie poodbierał, puszczając spętane w blizkie ogrody, gdzie się, choć nędznie, pożywić mogły. Posiadali na ziemi. Z kolei narzekanie ze wszystkich się ust wyrywało.
— Z Poznania — począł Mszczuj — jeno gruzy téż stoją. Czego niemka Ryksa nieuwiozła, to Czesi zabrali! Poszła ona precz do swoich, do niemców — za nią i syn Kaźmierz uchodzić musiał. Pana nie mamy, otworem stoją rubieże, kraj bezpański, łupi kto chce. Złupili téż Czesi Gniezno, obdarli kościół, wywieźli skarby drogie, pognali w łykach braci naszych jak bydło. Popalone sioła — gdzie spojrzeć pustynia!
— Zczezło marnie Bolesławowe królestwo — dodał Wszebór — rycerstwo nasze przepadło, wojuje kto chce, bośmy bezpańscy. Głowy niema.
— Tylko umierać nam, aby już oczy nie widziały końca — dołożył Lasota.
— Czechy, czechami, niemcy, niemcami — rzekł Mszczuj — własny lud burzy kościoły, pogaństwo wraca, życie nasze na włosku. Kupy się włóczą i wołają stare — Łado! a którego z władyków napadną na krzyż go przybijają z urągowiskiem.
— Co poczynać? umierać? — mruknął Lasota...
W tém Mszczuj głową potrząsł.