Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 044.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ojcze, odezwał się Mszczuj do starego nie zdającego się myśléć o podróży — jechać nam trzeba, a i wy z nami téż musicie.
Potrząsnął głową Lasota.
— Dajcie mi tu tak spokojnie zemrzéć — rzekł ledwie dosłyszalnym głosem. Po co się już męczyć aby nędzne życie ocalić, gdy się ono na nic nie zdało nikomu. Gdybym ręce miał.
— Serce macie! zawołał Mszczuj — my was tu nie zostawiemy.
— Księdzu Bóg oczy zamknął, da i mnie tu skończyć, rzekł stary.
— Bóg tego nie chce, gdy wam życie ocalił — dodał drugi.
Nie dopuścili Doliwowie by się starzec dobrowolnie głodem zamorzył, i niemal gwałtem nagląc, ująwszy go pod ręce z ziemi podnieśli. Dębiec dopomagał, podprowadzono konia, którego rany poprzysychały, wciągnięto go nań, i ruszyli wszyscy z nieszczęśliwego pogorzeliska, które już nigdy się do pierwszéj swéj możności i dawnego życia podnieść nie miało. Raz jeszcze przeciągając przez zwaliska te, napatrzeć się musieli strasznego obrazu spustoszenia.
Gdecz naówczas był niemal całéj polski wizerunkiem w gruzach leżącéj i popiołach, bezpańskiéj, zniszczonéj i pustéj. Krajało się serce tym co ją niedawno jeszcze pamiętali żywą, wesela pełną, z tłumami przebiegającemi ulice, z grodami