Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 045.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

zasobnemi, z kościoły śpiewem brzmiącemi. Dziś milczała jak wielki cmentarz, a krucy się unosili nad nią, szukając niedogniłych trupów, i oszalałe tłumy burzyły co jeszcze stało.
W posępném milczeniu przejechawszy około zburzonego gródka, puścili się drogą ku lasom.
Okolica jak zajrzéć pustą była, bo kto się wyrwał z rąk Czechów, skrywał się po lasach i gęstwinach. Bezpieczniejszemi téż uczuli się jadący, gdy się wpośród drzew znaleźli. Tu choć dosyć obeznanym z krajem, nie łatwo się teraz pokierować było. Jedyna większa droga, dla uchodzących służyć nie mogła, spotkać się na niéj było łatwo z kupami zbrojnemi, albo z oddziałem Czechów, po całym rozsianych kraju. Gromady dziczy rycerstwu nie przepuszczały, a Czesi w niewolę brali. Rzucić się więc musieli w stronę bezdrożami, a Mszczuj, który myśliwym był, zapewniał, iż po korze drzew się kierując, manowcami ku Wiśle doprowadzi. Nie było bowiem innego schronienia jak za Wisłą, choć ów pokój co tam miał panować, pogłoską był tylko i słuchem — nic nie ręczyło za bezpieczeństwo, a czteréj zbiegowie, z których jeden był bezbronnym, drugi pokaleczonym i wycieńczonym głodem — obronić się nie mogli napaści nawet małéj garstki złych ludzi.
Zapasu żywności téż, oprócz téj jaką na plecach w worze niósł Dębiec i Doliwowie w sa-