Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 047.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

mieniu, orzeźwiały, puścili się zaraz w dalszą drogę.
Wiodła ich ona prawie jednostajnie gąszczami, borem, zaroślami, w jednym kierunku, jak ich Mszczuj zapewniał, który już dnie i czas, gdy się nad Wisłę dostać mieli obliczał. Nie przeciwiał mu się nikt bo lepiéj znał kraj, a swego pewnym się zdawał. Lasota milczał obojętny, dawał się prowadzić, nie pytając, bo nie patrząc prawie. Czynił co mu wskazano, sam już jakby woli pozbywszy, nawet karmić się i poić dając — i nie upominając o nic. Pamiętali o nim towarzysze podróży, nie dziwiąc się temu bo wiedzieli że rodzinę utracił, a w nim samym życia było niewiele.
Miało się już tego dnia ku wieczorowi, gdy, jadąc tak powoli, Mszczuj, który oczyma naprzód sięgał daleko, aby nie wpaść w jakie niebezpieczeństwo, ręką dał znać jadącym za sobą, aby przystanęli. Zatrzymano wnet konie, uciszyli się wszyscy. Mszczuj zlazłszy ze swego, począł skulony iść naprzód, aż przypadł i pełznął na brzuchu.
Z za gałęzi drzew, już z liści trochę obnażonych, widać było, na małéj łączce u pnia dębu starego, coś czego zrazu dobrze rozeznać nie mogli. Bielała jakby odzież jakaś, niby ludzi oznajmująca. Mszczuj się tak skradając po cichu,