Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 058.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zdala tylko patrzałem — rzekł — jak dymiło gniazdo nasze — niema go już, nie został nikt, nic nie zostało.
Ranny Żugwa, co się ze zgliszcz wywlókł do lasu, gdziem go konającego znalazł, powiedział mi tylko, że pan nasiekł dużą trupów górę, nim go dostali, a legł rycerską śmiercią. W kawały go rozsiekli zbóje.
Zaszły się od nowego płaczu niewiasty, popadawszy na ziemię, ani śmiał kto ich łzy tamować. Przybyły Sobek więcéj nie mówiąc, jak stał zwalił się tuż przy ogniu, bo mu znużenie wielkie nogi podcięło. Odstąpili na stronę Doliwowie i Lasota, zostawując płaczące z ich bolem i losem — naradzając się z sobą co daléj poczynać mieli.
Troje pieszych przybywało im do gromady, bo i Sobek do niéj przyłączyć się muusiał. Oba bracia się na to godzili, że niewiasty na konie posadzą, a sami pieszo pójdą. Lasoty z nędznéj, wychudłéj szkapy poranionéj zsadzać się nie godziło, bo iść by był niemógł wcale. Pieszo tak idąc, wędrówka przeciągnąć się musiała.
Odeszli z sobą dla narady dwaj bracia, a choć zgodni, jakoś tak na się patrzali, jakby się pokąsać mieli, i nieufnemi ku sobie spoglądali oczyma. Przyczyną tego było owo dziewczę, na które oba łakomie patrzali, i jeden drugiego oczy szpiegował. Mszczuj posądzał Wszebora, a Wszebor Mszczuja.