Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 059.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja konia mojego dam dziewczynie — odezwał się Mszczuj, biorąc w bok — sam pójdę przy niéj, aby się gdzie nie spłoszył lub nie padł.
— Dlaczego ty a nie ja? — odezwał się Wszebór szydersko — toć i ja to potrafię.
— A czemuż znowu tobie koniecznie ma przypaść dziewczyna? — ofuknął drugi.
Spojrzeli sobie w oczy ostro.
— Bo mi dziewczyna do smaku! — rozśmiał się Wszebor.
— I mnie toż samo! — odparł Mszczuj.
— No i mnie!
— I mnie!!
Poczęli tak rzucać coraz ostrzejszemi słowy, oczyma się mierząc, jakby się już wyzywali. Żaden ustąpić nie chciał.
A jak byli oba zawsze gorący i łatwi do zadarcia, już się im i na gniew zbierało. Dopiero, gdy wybuch był blizki, wstyd się im zrobiło ludzi i samych siebie.
— Słuchajno — rzekł głos zniżając Wszebor — nie pora nam się o cudzą dziewkę zrzéć — dajmy pokój. Pierw ją i matkę ratować trzeba, potém się rozprawiemy czyją ma być. Spytkowa i córka niech sobie same wybierają konie, podprowadzimy je im oba.
Mszczuj głową skinął.
— Ino nie myśl — dodał — żebym ja ci tak łatwo ustąpił. Znasz mnie, że ze mną nie łacno.