Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 063.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Zdala już gdzieniegdzie nad ziemię podnoszące się dymy, oznajmywały, że dolina całkiem opustoszałą nie była.
Sobek który bartnikiem niegdyś bywał, wdrapawszy się na drzewo, dojrzał w dali spalony gródek, mury kościółka na pół obalone, a co gorsza — zdało mu się dojrzeć téż ogromne obozowisko ludzi pieszych i konnych, z szeroko porozkładanemi ogniami, około których stada się pasły, bydło i konie leżały, kupy jakieś nagromadzone sterczały.
Domyślał się, iż trafili nieszczęściem na jedną z tych gromad, które ciągnąc z osady do osady, dwory, grody, klasztory i kościoły pustoszyły równając z ziemią. Byłli to lud z okolicy, prusacy czy Masławowe wojsko — trudno się kto mógł domyśleć, a dla zbiegów równem to było.
Potrwożyły się, chcąc nazad w puszczę niewiasty, choć obóz leżał w bardzo wielkiém oddaleniu; godzili się wszyscy daléj w lewo brnąć, w stronę, w którą się lasy zataczały i niemi okrążyc dolinę.
Śmielszy od innych Sobek, radził w gąszczy przystanąć i czekać, sam się ofiarując iść na zwiady.
Choć Lasota mu się to starał odradzić, a niewiasty stracić się sługi lękały, nie było dla podróżnych obojętném dowiedzieć się, co się w téj stronie działo, ku któréj dążyli.