Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 064.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie długo się spierano, bartnik tak siebie pewnym był, a ochoczo się brał do tego, iż mu się wybrać dozwolono. Doświadczony bywalec umiał się wygadać jak było potrzeba, przybrać postać różną, udawać kogo chciał, a spodziewał się, że w mnogim tłumie czerni, nikt go przecie poznać nie może. Im większe były gromady, tém mu się zdało bezpieczniéj, bo wszyscy się tam znać nie mogli. Mowa i odzież prosta, łatwo mu się przekraść dozwalała.
Od kraju lasu do obozowiska przestrzeń była znaczna — musiał Sobek tak się przekradać aby nie widziano, że z puszczy wychodził.
Doliną nieco dalej, przepływał strumień, którego brzegi gęste wierzby i łoza zarastała. Aż do brzegu jego Sobek położywszy się na ziemi, ostrożnie pełznąć musiał po łące i roli.
Dostawszy się do zarośli, zwolna się niemi przekradając, mógł się przysunąć do obozu i znaleźć w nim niepostrzeżony, jakby od stad pasących się nad wodą przychodził.
Ze zręcznością dzikiego człowieka, którego instynkt i wprawa wiedzie jak zwierzę, wszył się w łozy Sobek. Zdala chyba myśliwca oko mogło dostrzedz z lekka drgające gałęzie, tam gdzie się on przedzierając ostrożnie, poruszał niemi. Baczył i na to, trzymając się wody, gdy było można.