Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 069.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Niedługo pono pójdą po chatach odpoczywać, łup podzieliwszy, bo się już przed niemi nic nie zostało, krom jednego Olszowego Horodyszcza. — Tam się władyki bronią, ludzi im nabili i chyba ich głodem będą brać, bo inaczéj nie mogą.
— Ho! ho! — przerwał Lasota — niedoczekanie. Na Horodyszczu siedzi stary Belina ze swojemi, ten się zawczasu zasposobił, nieda się choćby mu się i rok bronić przyszło. Belinę znam. Smieli się z niego ongi ludzie, że w bezpieczném miejscu siedząc, zawsze się tak zbroił, opasywał, zboże zsypywał, jakby się oblężenia spodziewał. Przed się on jeden rozum miał.
Za Bolesława myśleli wszyscy, że się już wszystko skończyło, tylko on w nawrócenie nie wierzył, a wróżył wciąż, że poganie kiedyś kościoły wywrócą, a nas chrześcian wymordują. On ci jeden widział i wiedział co się stać miało! — dodał wzdychając Lasota.
— A czemużby my, miłościwy panie — odezwał się, do nóg mu kłaniając Sobek — zamiast za tę Wisłę, do któréj się dobrać trudno, nie pociągnęli na Olszowe Horodyszcze! Jabym poprowadził!
Zamilkli wszyscy.
— Wieszże ty drogę! — spytał Lasota.
— Znajdę ją, głaskając się po głowie i potrząsając nią odezwał stary.