Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 075.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

lica trochę, złotych włosów pierścionek, i wnet się otulała znowu, a Mszczuj nic nie widział, tylko oponę pofałdowaną po któréj deszcz spływał.
Mimo młodości, tak jéj smutnie z oczów patrzało pieszczoszce, taka była jeszcze przestraszona i zbolała!
Stary Lasota znów teraz milczał drogę całą, Dębiec z Sobkiem, dobrze się dobrawszy do pary, przodowali gwarząc po cichu z sobą. Tym, choć niedawno się poznali, w ciągu jednego dnia udało się zupełnie pobratać i podrużyć. Kołodziéj z bartnikiem rozumieli się dobrze, jakby z jednéj dzieży chleb jedli. Po wycieczce śmiałéj do obozu, Dębiec dla towarzysza powziął takie poszanowanie, iż mu się jak starszemu i ojcu pod rozkazy poddawał.
Sobek pilnował, aby nie wpadli na ludzi, nie spotkali się z włóczęgami, a wymijali drogi leśne.
Dziwili mu się wszyscy, jak miał oko i ucho i nos wprawny, do pochwycenia najmniejszego głosu, światełka, woni. Zaleciała spalenizna, wiedział pewnie co się i gdzie, jak daleko paliło, czy drzewo, czy mokre liście, czy dziupla przegniła. Powietrze téż ciągnąc, wodę w blizkości poczuł, pole rozpoznał, las od boru zdala rozróżnił. On pierwszy ostrzegł, gdzie co mignęło w gąszczy i nieomylił się ani na zwierzęciu, ni na ptaku, a najmniejszy szmer, którego drudzy się nie domyślali, chwytał i zrozumiał. Nieraz za-