Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 077.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

z Dębcem, rzucili się nań i obalili na ziemię — lękając się aby o nich nie oznajmił, bo nie wiedzieli kto był.
Sobek broniącemu się, byłby na razie głowę rozbił toporem, gdyby się wczas nie opatrzył, że to zbieg był, chowający się w lesie, a nie żaden z czerni włóczęga. Straszno było wejrzeć na niego, bo, choć młody i silny, od dni wielu kryjąc się bez żywności, utrzymując życie wodą, liśćmi, korzonkami, wychudł był i wysechł straszliwie, a głodowa gorączka i obłąkanie go opanowało. Sił miał mało, wejrzenie straszne, jakby mu się wewnątrz paliło, a płomię lało oczyma.
Gdy ze strachu ochłonąwszy ludzie, poznali kto był — litość ich wzięła nad nieszczęśliwym. Podniesiono go z ziemi, a gdy inni nadjechali, dała mu Spytkowa chleba suchego, który on chwyciwszy, zapamiętale, nie patrząc, nie słysząc nic, jeść począł. W téj pierwszéj chwili nic się téż od niego dopytać, nic dowiedzieć nie było można. Zaspokajał głód, pozbywał się trwogi, któréj doznał nagle ze snu gorączkowego będąc zbudzony.
Lasota litujący się chętnie tym, co jak on nieszczęśliwi byli, pilno się w zmienione lice począł wpatrywać. Mimo strasznie wychudłéj i poczerniałéj twarzy, zdało mu się jakoby go gdzieś kędyś widywał.
Zbieg téż popatrzywszy nań — zamruczał pierwsze słowo, co mu się z ust wyrwało: Lasota!