Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 096.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

każdy po swojemu do celu zmierzali. Na łowach Wszebór się rad zasadzał na zwierza, a Mszczuj gonił i ubijał, pierwszy dzień cały gotów był strawić w szałasie na przesmyku, byle się zwierza doczekał, drugi wolał ścigać i walczyć. Tak samo i we wszystkiém czynili. Wszebór milczkiem a zręcznością, Mszczuj gorącém sercem i gotową zawsze dłonią.
Na Olszowém Horodyszczu, w pośród tego natłoku, gdzie mężczyźni musieli być oddzieleni osobno, trudno było kogo zobaczyć i dostąpić do niewiast. Trzymały się one osobno w kilku izbach, pod opieką Belinowéj, mało która i wyjrzeć śmiała, dla samego sromu, bo niebyło kątka, zkądby oczów bez miary nie patrzało i uszu nie podsłuchiwało.
Więc choć oba rozmiłowani błądzili po podwórzach, głowy zadzierając, jakby wróblów pod strzechą upatrywali, nie postrzegli nigdzie tych, za któremi gonili. A tu im i trzeci przybył, młody Belina, który zrana do leżącego Toporczyka przyszedłszy, gorąco się go jął rozpytywać o Kasię Spytkównę, bo mu się srodze najrzane liczko podobało. Widział je i Toporczyk zdala, ale ten zbolały był tak i strapiony, że go nawet krasa niewieścia nie mogła rozbudzić.
— Daj ty mi spokój z dziewczyną! — odparł spytany — ani znam, ani wiem co są za niewiasty. Spotkałem je na drodze, gdym ledwo żyw był, starsza mi pić dała, za co niech jéj Bóg stokrotnie