Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 105.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

bek był tęgi, butny, a że mu się szczęściło, zuchwały znać i noszący się wysoko. Z góry patrzał na ludzi, brwi ruchawe ciągle mu się marszczyły, milcząc nawet, żuć się zdawał rozkazy, aby na chwilę nie znijść z tego stopnia, na który mu się wedrzeć udało. Mężną i przebiegłą zarazem znać w nim było naturę, co się na wszystko ważyła.
Gdy się czółno do brzegu, a jezdzcy ku niemu téż zbliżyli, zrazu na siermięgi popatrzywszy, chciał Masław pogardliwie oczy odwrócić, ale go coś w twarzy Wszebora uderzyło. Nie poznał go zrazu, brwi nachmurzywszy, srogo się począł wpatrywać. W tém Wszebor zwolna szłyka uchylił.
Było to w chwili, gdy Masław odziany nie jak na łowy, ale jakby miał posłów na dworze przyjmować, w pasie rycerskim, którego teraz nigdy nie zrzucał — miał już na ląd wysiadać.
Za nim kilku jego przybocznych cisnęło się, równie niedorzecznie jak on postrojonych w czuby, pasy i płaszcze krasne. Wszeborowi by się było na śmiech zebrało, na widok téj okazałości w polu straconéj, gdyby nie musiał myśleć co z sobą pocznie.
W tém drgnął Masław i zdawało się jakby chciał do ludzi się zwracając, dać rozkaz pochwycenia Wszebora, gdy ten, pozdrawiając go, półgłosem się odezwał.
— Do waszéj miłości jadę właśnie, więc pozwolicie pozdrowić!