Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 106.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie wątpił już Masław, że dawnego znajomego miał przed sobą. Zawahał się nowo stworzony przez się kneź, jak go ma przyjąć. Widać to było z twarzy. Myślał chwilę, zaciął usta, postąpił kroków parę, przypatrując się Wszeborowi. Niepewien był w jakiéj myśli przybywa, czego chce.
Mierzył go tak niedowierzająco oczyma, gdy Doliwa, dorozumiewając się obawy, siermięgę rozpiął i pokazał, że krom małego mieczyka, nic nie miał. Toporek został był przy koniu, z którego zsiadłszy, oddał go do trzymania Sobkowi.
— Cóż was tu prowadzi? zkąd? czego chcecie? — przemówił wreszcie Masław głosem, któremu starał się nadać wyraz groźny i srogi. — Mów, a raźno, u mnie czasu niema!
Mówiąc, nastąpił blizko na Wszebora, niby mu okazując, że się go nie lęka, a gdy ten nie zaraz się odezwał, począł iść od swych ludzi, ciągnąc go za sobą.
— Miłościwy panie — począł Wszebór — nie tak to łatwo w dwóch słowach powiedzieć z czém człowiek jedzie. Wy wiecie co się dzieje dziś, wy tylko możecie powiedzieć, co z nami będzie jutro. Do was trzeba iść pytać co robić!
Masławowi pochlebiło widocznie, że mu przyznano panowanie nad przyszłością. Twarzy męzkiéj i energicznéj, saméj przez się, wyrażającéj