Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 116.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

konia swojego, wspaniale przystrojonego dosiadł i z Hubą ku zamkowi pojechał, z głową podniesioną, ze spojrzeniem ostrem, z grozą na czole... Widać było z dołu, jak lud, zobaczywszy go się poruszał, a w chwilę potém na okopach głos się dał słyszeć ogromny — huczały okrzyki na powitanie.
Zadumany, posępny, powoli powlókł się za nim Wszebór. Przypominał sobie może, jak Masława tego, który teraz do takiéj doszedł siły, widział małym i pokornym, wobec królowéj, która mu wzgardę okazywała.
Daléj idąc było téż na co patrzeć, i Doliwa pilne zwrócił oko na to, co Masława otaczało... Ludu było wszędzie mnogo, a choć już się sprzągł w pułki i sotnie, otargany był nieco, strojem i twarzą jeszcze na pół dziki się wydawał. Uzbrojenie téż jego różne było i nie u wszystkich równe. Starszyzny od pospolitego człeka trudno było rozeznać. Samopas to wszystko stało, chodziło, krzyczało i ujadało się z sobą.
W podwórcach zamkowych stały beczki i kadzie z piwem, część na ziemi siedząc, jadła i biesiadowała, inni leżeli i odpoczywali.
Około dawnego kościołka benedyktynów stał tłum gęślarzy, wróżbitów, starych bab, czerni z lasów wybiegłéj.
We wnętrzu otwartéj świątyni, gorzał już rozpalony ogień, zwijały się około niego biało po-