Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 129.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Znowu ten sam krzyk dał się słyszeć zdala i ucichło. Masław zbladł, obejrzał się osowiałemi oczyma i zamilkł. Wszebor się téż nieśmiał odezwać ani zapytać.
Nagle odwrócił się doń kneź.
— Tyś chrześcianin? — odezwał się głosem drżącym.
— Jestem nim — rzekł Doliwa — wiecie o tém najlepiej, boście razem ze mną do kościoła i spowiedzi chadzali. Prawda to — dodał — nieochrzczonych ludzi dużo jeszcze po świecie, i takich co pochrzciwszy się starą wiarę trzymają tajemnie, musi być nie mało — lecz i chrześcian moc ogromna, a gdy idzie o wiarę, o krzyż, wszyscy idą razem.
— I żelaza dobrego mają dużo! — wyrwało się zamyślonemu Masławowi. U nas rąk nie zabraknie, ino mieczów.
Potarł czoło, jakby myśli spędzał z niego, zbliżył się do Doliwy i po cichu, poufnie szepnął.
— Oni umieją robić cuda!
— Chrześcianie? — spytał Wszebor.
— Ci czarni księża ich — mówił Masław tajemniczo. — Niewiem, czasem, moc jakąś mają.
— Mają! — potwierdził krótko Doliwa.
— A tych księży ocalało dużo — rzekł Masław — jak? niewiadomo. Nie przebaczano żadnemu, kazano wszystkich mordować, mało który nie ocalał? Jak? czary!