Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 132.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

się od posłuchania bezpieczniejszym czuł, zwróciwszy się ku Doliwie, rzekł mu:
— Izbę wam dali lichą, a co robić? dwór dziś pełny, prusaków i pomorców... Chciałem dla was osobnéj, abyście spocząć mogli, ledwie się komórka znalazła. Kleć mi chcieli dać, gdzie ognia nie możnaby zapalić.
To mówiąc, wprowadził Wszebora do budynku, w którym gwar jeszcze niewieści słychać było z jednéj strony, z drugiéj prusaków czereda pilnowała progu swych panów. Z wązkiego wnijścia weszli do małéj komory, w której Sobek już był ognia rozpalił. Wązka, osmolona, brudna, widać że była tylko co opróżnioną dla pańskiego ochmistrza. Ławę miała jedną, w kącie trochę siana pokrytego skórą, a na ścianach mnóstwo powbijanych kołków, pozostało od dawnych mieszkańców, którzy na nich odzież wieszali.
Sobek wwiódłszy go tu, choć miał ochotę o coś spytać, coś może powiedzieć, wstrzymał się palce sobie położywszy na ustach. Budynek był zamieszkany i swobodnie się rozmówić niebezpiecznie było. Z twarzy tylko starego bartnika poznać mógł Doliwa, że mu ten dwór nie był do smaku. Sobek oznajmił, że do koni odchodzi, a Wszebór się drewnianą zasuwą na noc zawarowawszy, przed ogniem siadł zamyślony.
Miał się o czém zadumać!