Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 144.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

rzuconemi, które chusta brudna zaledwie na pół osłaniała... Popatrzała na leżącą namarszczywszy się.
— Hej! słyszysz! — zawołała groźno — a na barłóg wiedźmo stara! dosyć tego.
To mówiąc, pochwyciła ją w pół rękami silnemi, i, nie broniącą się nawet na posłanie w kącie zaniosłszy rzuciła. Z kołka zdjęła siermięgę, nakryła ją, popatrzała i poszła ogień przygasić. Wkrótce Wszebór nic już dojrzéć nie mogąc, i nie słysząc nic, oprócz głuchego jęku i chrapania, zasunął okienniczkę. Uląkł się, aby nazajutrz niedomyślano się że był na podsłuchach, i suknię na niéj zawiesiwszy, sam téż legł na posłanie.
Nazajutrz jak świt zaskrobano do drzwi, poszedł je otworzyć, był to Sobek, który chciał ogień rozniecić. We dworcu się już ruszać poczęto. Dzień naówczas wszędzie po chatach i grodach zaczynał się ze światłem i z niém kończył. Gdy Wszebór wstawszy okienniczkę od podwórza odsunął, zobaczył już Masława na koniu pod okopami, który ludzi swych ustawiał, dobierał, broń opatrywał, tarcze przerzucał, jezdnym konie probować kazał.
Wojsko to, zbierana drużyna, niesforna i dzika, zdawała się mężną i dzielną. Na teraz nie miało ono jeszcze z kim walczyć w kraju, bo rycerstwo królewskie rozproszone było, a z czechami, którzy je orężem i liczbą przewyższali,