mierzyć się nie śmiało. Masław do jakiejś przyszłéj walki, którą przeczuwał, gotować się zdawał. Z okna widać było, jak pułki nowe objeżdżając, kneź to się z ludźmi po książęcemu obchodził to, zapomniawszy się kim był, stawał się w gniewie prostym człekiem, sam własnemi rękami rwąc się do niesfornych.
Wszebor a za nim stojący Sobek zdala patrząc głowami potrząsali, staremu bartnikowi, to uśmiech się kręcił po ustach, to brwi się marszczyły. Głos niekiedy aż tu dolatywał groźny i krzykliwy.
Milcząc tak stali chwilę, aż bartnik odwiódł na stronę Doliwę.
— Nie mamy tu czego długo przesiadywać — rzekł cicho — obejrzyjcie się — uchodźmy... Widzieliście co ma... więcéj nam nie trzeba.
— Siłę ma, wielką siłę, a my żadnéj — odparł Wszebór wzdychając.
— Juści nie przystaniemy do niego — szepnął bartnik. — Na oczyśmy widzieli to o czém słuchy tylko dochodziły... niepopasajmy tu długo.
Wszebor głową tylko kiwnął...
Zaskrobano do drzwi, i z pokłonem wszedł Huba.
— Ludzie stoją w podwórzu których do drużyny pańskiéj wybierać macie — odezwał się. — Skarbiec téż otworem. Kneź przykazał posłuszeństwo. Czekają na was.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 145.jpeg
Ta strona została uwierzytelniona.