Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 151.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Dla Masława téż więcéj znaczyło pozbyć się tych, których za najstraszniejszych swych wrogów uważał, niż obłowić zdobyczą.
Gromada pokłoniwszy się, nahałasowawszy, odeszła wreszcie odprawiona łaskawie, Masław znużony upadł, a Wszebór, gdy już wieczór się zbliżał, pod pozorem koni, wysunął się Sobka szukać ku szopom...
Jak niegdyś u Bolesława rycerstwa, zamek i podwórze we dnie i w nocy pełne były, dziś u Masława gmin je zalewał mnogi, który karmić i poić musiano. Około chramu kupy ślepców i śpiewaków, na okopach żołnierz, pośrodku gromady, które tu zewsząd przyciągały z pokłonami, obozowiska rozkładały. Przecisnąć się było trudno wśród szałasów, bud, kletek i porozkładanych ognisk. Śmiechy i śpiewy rozlegały się wszędzie. Gdzie niegdzie pokrwawianą jeszcze odzieżą i kosztownemi oponami po dworach złupionemi kupczono i mieniano...
Wszebór mijając te kupy dostał się do szopy, przed którą dostrzegł z dala Sobka, ale i tu zwijała się czeladź i parobcy od stad i koni, rozmówić się trudno było...
Skinąwszy więc na bartnika, uprowadził go Doliwa za sobą, ku téj stronie, gdzie wał prawie był pusty i z ludu ogołocony.
— Wasza prawda, mój stary — rzekł do Sobka odwiódłszy go na miejsce bezpieczne — wasza