Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 156.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Jednakże, dla zmylenia pogoni, nieustannie zwracając się i wyszukując miejsc niedostępnych, Sobek nawet w końcu znalazł się w jakimś ostępie zupełnie sobie nieznanym. Nie obawiał się zbłądzić, lecz przybycie do Olszowego Horodyszcza zwlec się przez to musiało. Coraz późniejsza jesień wyżywienie koni trudniejszém czyniła tak, iż niekiedy młodemi gałązkami karmić się musiały. Tego pierwszego dnia który za stracony uważać było można, tyle tylko zyskali, że się wpędzili za błota i gęstwiny, w których bezpiecznymi się czuli. Nocleg przyszedł na łące, między drzewy, a szałasu nawet sklecić nie było czasu i ochoty, pokładli się ściągnąwszy z koni sukno i czaty pilne sprawując dotrwali do ranka.
O świcie Sobek konie napoił i począł się krzątać, jakby z tych ostępów się dobyć ku znajomszéj okolicy. Inaczej jak za kierunkiem wskazanym przez korę na drzewach iść nie było można. Jechał przodem bartnik, wybierając łatwiejsze przesmyki, a rozpatrując się w lesie, w którym najmniejsza poszlaka za skazówkę służyć mogła.
Już było około południa i gęsta puszcza zdawała się przerzedzać nieco, zwiastując polanę i strumień; zjeżdżali ze wzgórza małego, gdy Sobek konia wstrzymywać zaczął, a w końcu znak milczenia dając, stanął. Od strony w któréj las się kończył gwar słyszéć było, nie wyraźny, lecz dosyć znaczne zbiorowisko ludzi oznajmujący.