Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 157.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Przestrach ogarnął starego, bo nie kto inny mógł kupą chodzić tylko czesi, najezdzcy jacyś lub czerń co się po kraju za łupem włóczyła. Wpaść w jéj ręce, uniknąwszy Masława, było zgubą; na twarz bartnika téż trupia wystąpiła bladość; w pierwszéj chwili nie wiedział już co począć, wsłuchiwał się przerażony. W miejscu w którém stali olbrzymie pnie i gąszcz, las podszywająca zakrywała ich jeszcze, ale najmniejszy szelest mógł zdradzić. Sobek zsunął się ze szkapy swéj, którą do młodéj drzewiny przywiązał, za przykładem jego poszedł Wszebór, bo z koniem tu niebezpieczniéj było niż pieszo. Oba razem po cichu skradać się poczęli ku miejscu z którego gwar coraz wyraźniejszy ich dochodził. Wzgórze na którém stali w drzewach ukryci, oberwane przez wody rzeczułki płynącéj dołem, dozwalało ztąd okiem rzucić w dolinę. Spostrzegli wśród niéj obozowisko z dosyć licznego złożone ludu. Kilkanaście wozów stało do koła otaczające je, konie spętane pasły się na łące. Dwa czy trzy namioty rozbite były w pośrodku, paliły się ogniska w naprędce rozkopanych dołach, koło nich pół zbrojna czeladź się kręciła. Kilku mężów zbrojnych widać téż było z namiotu do namiotu przechodzących, inni na podesłanych suknach leżeli. Byli to ludzie dobrze zbrojni, a w pośrodku ich na żerdzi stał proporzec oszarpany, zdarty, z którego trudno poznać było do kogo należał.