Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 164.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Powtórzył tedy raz jeszcze, że z taką siłą, jaką w obozie widział, śmiało na oblegających, niespodzianie uderzywszy, rozbić ich i pokonać można. Na to téż, okrom mruczenia nie było wyraźnéj odpowiedzi. Oczy się zwróciły ku starszyznie, aż Trepka, głową potrząsłszy począł:
— Daj panie Boże ażebyśmy już mogli w pomoc spieszyć oblężonym grodziskom... ale na to nie pora. Droższa nam nad wszystkie grody i nad krew braci naszéj nawet, ta cała ziemia i królestwo i wiara święta, którąśmy przyjęli — a oboje to naprzód ratować trzeba.
Wszyscy stojący do koła wtórowali mu cichym szmerem, starzec powoli mówił daléj:
— Gdyby ta dzicz Masławowa wiedziała iż nas jeszcze gromada jest, wnet by się ją rozbić i zniszczyć starała. Nas zaś mało jeszcze i do walki stawać nie pora, dopóki wodza nie mamy namaszczonego, by nas prowadził. Pierwsza rzecz potajemnie w siłę się wzbić, pana odzyskać, wodza postawić na czele, dopiero o braciach pognębionych a uciśniętych myśléć będziemy.
Gdy nikt na to nie odpowiadał, bo zdanie starca wszyscy się podzielać zdawali. Wszebór, któremu na sercu leżał los zamkniętych na Horodyszczu, ozwał się:
— Damyż zginąć téj krwi naszéj, która najdroższa nam jest! Toć to tam kwiat rycerstwa, można rzec, się schronił, a gdyby na pastwę miał