Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 172.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wszystko to, Samku mój — westchnął Wszebor — dalekie nadzieje a bajeczne. Ja wracam od Masława tego i widziałem co się dzieje u niego, a jako rozwielmożniał pastuszy syn, i urósł. Choćby cesarz garść ludzi dał, choćbyśmy wszyscy ku niemu się zbiegli, nie starczy cesarskich i nas na te kupy, na czerń, na tysiące.
— Na tém nie dosyć — przerwał Samko. — Ruś nam w pomoc przyjdzie... Pomyśleli nasi starzy o wszystkiém, słali też posły do Kijowa, do Jarosława, którzy dwa dni temu wrócili... Przyjdą nam polanie od Kijewa w pomoc, z pieczyngami.
— Tak jako czechy? — rozśmiał się Wszebor posępnie.
— Zaprawdę nie — zawołał Dryja. — Tobie w oczach czarnem wszystko.
— Wam wszystko jasnem. Kury piały pierwsze, zda ci się że dzień przyjdzie, a to łuna od pożaru! — mówił Doliwa ręką rzucając.
Dryja wychylił kubek, potrąciwszy o stojący na stole owym drabinowym, przeznaczony dla Wszebora.
— Wypij a bądź i ty lepszéj myśli.
— Gdybyś ty z Płocka powracał — rzekł Doliwa — w uszach miał wrzawę téj zgrai, a widział to mrowię co się tam zlało, a posłyszał jako Masław nosi się z mocą swą, pruską i pomorców, odeszłaby i tobie otucha!!