Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 175.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

a będzie sobie knezia szukał dla córki, bo oni sami do krwi kneziowskiéj się liczą.
Ruszył ramionami Wszebor.
— Jeszczeć do tego daleko — rzekł — bodajeśmy z życiem a cało ztamtąd wyszli. Jak nas Bóg wyrwie z tego osaczenia, ty mnie znasz Dryja, niby ja się starego będę pytał a do nóg mu się kłaniał? Dziewkę wezmę, to mi jéj nie odbierze.
— Tak ci ona już do serca przystała? — zapytał Samko...
Wszebór zapatrzywszy się przez otwarty namiot na bory, sumował nie spiesząc z odpowiedzią, i namyśliwszy się, zamiast niéj dłoń wyciągnął do Samka.
— Nie ma tu co u was popasać! — rzekł — mnie na Olszowe Horodyszcze pilno... Jadę.
— Chodźcież się wprzód starym pokłonić, bo tak i należy i przystało — odezwał się Samko, ciągnąc go do drugiego namiotu. — O tém com wam o Kaźmirzu mówił, nie wspominajcie.
Poszli tedy oba, gdzie siedział stary Trepka. Starszyzny reszta przed namiotem gwarząc stała, rozstąpili się im milcząc. Wewnątrz Trepka drzémał pochylony, a w kącie Spytek otwartém okiem krwawém, zdawał się na spotkanie Wszebora oczekiwać.
Zbudził się zaraz pierwszy, kłaniającemu się tylko skinieniem głowy i ręką odpowiadając.
Wszebor przystąpił do Spytka.