Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 177.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

w pomoc, na odsiecz jak skoro się poczujemy mocni. Niech się nie trwożą, a nie poddają. Trzymajcie się, Bóg miłosierny.
To były słowa ostatnie Trepki, który ledwie ich domówiwszy, głowę pochylił i znowu drzémać począł...
Dryja stał u wnijścia do namiotu, daléj starszyzna, a na uboczu Sobek z parą koni w ręku. Wszeborowi już pilno było, żegnał więc prędko, aby na koń siąść i biedz daléj. Całe prawie rycerstwo wyszło nań patrzéć jak odjeżdżał, bo mu niektórzy zazdrościli może, iż na miejscu spoczywać a czekać nie musiał jak oni, co się do ruchu nawykłym przykrzyło.
Choć Doliwie jasno wytłumaczono dla czego się garść ta w pomoc do oblężonego gródka ruszyć nie mogła; choć zrozumiał może iż tak być musiało, jechał gniewny, z bólem w sercu, z żalem w duszy, że musiał miasto pociechy nieść groźbę tylko. Sobek zwykle małomówny, teraz milczał, uparcie, głowy nawet nie odwracając, i drogę tylko wskazując przodem. Wszebor téż, że nań posądzenie mając, odzywać się doń nie chciał. Ledwie w nocy, gdy stanęli dla koni i wypoczynku, spytał go, kiedy do Olszowego Horodyszcza dojadą i gdzie go ma porzucić bartnik.
— Ja bo was nie porzucę, miłościwy panie — odparł stary.
— Namyśliliście się?