Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Masław tom 1 192.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

mógł. Zobaczył ją czasem na mszy, ale tak zasłonioną białym ręczniczkiem, że i poznać jéj było trudno. Nigdy nie spojrzała nań nawet. Gryzł się Doliwa, a naturę mając braterską mówił sobie, jak to w owe czasy wszyscy, — gwałtem porwę dziewczynę, a moją być musi...
Gdzie i jak miał ją porwać, gdy tu dla niego samego i dla wszystkich niebezpieczeństwo wisiało nad głową? — młodzież się nie pyta.
Dojrzał tylko Mszczuj na zgryzotę swą większą, że tam na wyżki Tomko chodził często, siadywał długo i powziął ku niemu nienawiść okrutną. Zazdrość go paliła... Raz nawet nie strzymał, i gdy Spytkowa na dół zeszła dla rozmowy, bo dnia tego była bardzo na Mszczuja łaskawą — szepnął jéj do ucha:
— Niechno miłość wasza, dobrze córki strzeże! Dla nas góra zamknięta, a Tomkowi cały dzień otwarta do wieczora. I co pójdzie to siedzi... Rozśmiała się pani Marta.
— Jako żywo, rzekła — Tomko do matki i siostry przychodzi, aniby mi śmiał przystąpić do Kasi, bo, choć syn gospodarza — dałabym mu, dała! ażby popamiętał. Toż dziecko, ani jéj co w głowie, ani jeszcze...
A tak tego pewną być musiała Spytkowa, że się ani obejrzała dnia tego, gdy Tomko przybył do Zdany, Zdana przysunęła do Kasi i rozmowa wszczęła między siostrą a bratem, w któ-